Szczecin

Julius Twardowsky

Spoglądam w górę. Na niebie widać chmury, a mimo to jesienne słońce, oczekiwane z tak wielkim utęsknieniem, grzeje ile sił. Taniec wiatru i błyszczących w słońcu cząsteczek powietrza przypomina jakichś fantastyczny pokaz, jakby w rozmarzeniu, przypominając lot gołębi. Dziura w asfalcie służy całemu ich stadu jako wodopój. Niemal poetycki obraz.
Marznie mi nos i mam katar.

Kroczę, biegnę, wręcz prześlizguję się przez ulice z granitowych płyt. Po wczorajszych opadach wciąż są jeszcze gładkie i wilgotne. Jestem jak w ekstazie. Moje ciepłe, jesienne buty trafiają na twardy kamień, napotykają wilgoć, wchłaniają ją i przy każdym kroku rozkosznie mlaskają. Moje buty są w ekstazie.

Gdzie ja jestem? Przybyłem tu bez celu, który zatracił się gdzieś po drodze.
Kroczę, prześlizguję się. Mlaskanie, ekstaza.

Ten dzień mnie uwiódł. Nie, to raczej to miasto mnie uwiodło. Tak szybko, zaledwie po trzech dniach.
Pochodzę z miasta, które w porównaniu z tym, co tu znajduję, jest jakby fałszywe, zmyślone. Wydaje mi się, że to cała idea tego miasta, wystarczy rzut oka na jego mieszkańców.

Tu chyba tak nie jest. Szczecin ma w sobie jakąś nonszalancką poezję. Znajduję tu spokój, tu jest niemal sielankowo … Ale wiem przecież, że to tylko pozory.

Robi się późno, powoli nastaje noc. Na rogach ulic stoją jakieś postaci, ich zarysy widać w świetle latarń i cieniach bram. Gdy przechodzę obok, ktoś szeptem rzuca w moją stronę: „Spadaj do Niemiec!“

Idę dalej nie odwracają się. Nic mnie to nie obchodzi. Bo spotkałem tu też ludzi, którym zależało na tym, bym poczuł się tu jak w domu, choć byłem dla nich obcy. I to im się udało. A więc, Szczecinie, spadam stąd, ale na pewno powrócę. Choć raczej dopiero latem.