Skałki
Maks Dzikowski
W jedenastopiętrowym bloku, bliźniaku swoich bliźniaków dwieście metrów dalej, nikt nie słyszy dźwięku domofonu – bo po co naprawiać go tam, gdzie znają się wszyscy? Jedenaście pięter więzów trwalszych niż wspólnota krwi – takich, o jakich można przeczytać w książkach uczonych etnografów i wyruszających ku nienazwanym ludom pionierów społecznej antropologii.
Jedenaście pięter dzielących ludzi cienką ścianą. Każdy z nich, niczym w lustrze, przegląda się w sąsiedzie. Na jedenastu piętrach w jednym rytmie wstaje, pracuje i odpoczywa podleśny klan, którego granice wyznaczają cztery jednakowo szare ściany jednostajnego, oczywistego jak następstwo dni i nocy, betonu. Wszystko co poza nim, jest na swój sposób obce, groźne lub święte, lecz przede wszystkim inne. Wszystko co w graniach klanu się zamyka, jest bliskie i bezpieczne, spoczywa trwale w mitycznej strukturze porządkującej to, co wymyka się obyczajom i pisanemu słowu. Tak też i każde miejsce, pośród wszystkich innych, ma właściwą sobie przydzieloną rolę: tam bez żadnego wypowiedzianego słowa każdy wie, gdzie wypada palić, a na jakim półpiętrze posiedzieć na schodach.
Jedenaście pięter betonowej oczywistości nijak poddać się nie chce jedenastokrotnemu zwielokrotnieniu samego siebie: kolejne pokolenia nowych, a niepojęcie tych samych członków podleśnej wspólnoty niczym cykliczne fale przeobrażają ją według swoich pragnień i niepisanych zwyczajów. Smugami markerów, śladami niedopałków i wtykanymi w otwarte instalacje elektryczne śmieciami toczą oni niewidoczną walkę rozsmakowując się w wewnętrznej dynamice swojej zbiorowości.
Lecz i w ten porządek, tak z zewnątrz niewzruszony, wkrada się czas obcy, czas święty, czas inny, gdy do bloku z płyty zagląda zewnętrzność, którą dawniej nazwano by zaświatem: to na jednym z pięter zamieszka bezdomny, karmiony ciepłą zupą, pojony herbatą przez swoich dobroczyńców, którzy dostrzegli w nim ostatniego z wędrujących dziadów; to zapuka do drzwi sprzedawca koców z sierści wielbłąda, co za cenę nigdy zbyt wielką pozwalają dotknąć dalekiego, niedostępnego świata.
Od wschodu do zachodu słońca jedenaście pięter wznosi się ponad równiną krótko przystrzyżonej trawy przecinanej wąskimi strumieniami regularnych płyt chodnikowych, betonowym gnomonem wskazując upływający czas kolejnego dnia – tak podobnego do wszystkich przeszłych i przyszłych dni poza nim. Rozlany przed blokiem asfalt od wczesnych godzin porannych zdobią linie kolorowej kredy, kreślone na użytek dziecięcych rytuałów – i tak jak one, linie te znikają wraz z kolejnym deszczem. Przed wejściowymi drzwiami, których stróż – domofon – dawno umarł we śnie, cztery deski otaczają połać piasku, w którego mikrokosmosie wypróbowywane są wszelkie zachowania gwarantujące spokojny byt w obrębie swojego pierwowzoru – bloku, przerywany od czasu do czasu drobnymi awanturami i bójkami.
Około południa długie cienie bliźniaczych bloków padają na ścianę lasu, wskazując kierunek, w którym zmierzają procesje członków podleśnego klanu w poszukiwaniu umiejscowionej w topografii swojego Kosmosu świętości. Po regularnych kwadratach płyt, pośród trawiastej równiny, procesje zmierzają pod ścianę lasu, gdzie wyrastają spod ziemi pierwsze świadectwa inności. Bez zachowania regularnych kątów, jak złamane w pół kości starego świata – świata z zaświatów – wynurzają się spod pylistej ziemi betonowe studnie i rury obrosłe drobnym zielonkawym mchem, zapełnione śmieciami, których gardła prowadzić mogą głęboko pod ziemię, do jaskiń, lochów czy też innych nieodgadnionych emanacji dalekiej, obcej rzeczywistości. Skąd i z jakiego czasu pochodzą owe szczątki ni to dawno upadłych gmachów, ni to przedwiecznych gigantów? O to nikt nie zapyta – jedyną zasadą ich bytu jest istnieć i swoim istnieniem wyznaczać granicę tego, co umiejscowione poza oczywistością. Milczącym tkwieniem w ziemi, poza czasem i poza dającą ująć się w ramy czasowe realnością, zapowiadają obecność miejsca ważniejszego, świętszego – będącego celem niejednej z owych wyruszających ku ścianie lasu procesji.
Przekraczając wąski pas ziemi rozdzielający równinę trawy od granicy lasu, procesja wstępuje w morze miejsc nieoczywistych – niewidocznych, a wyczuwalnych baniek wszelkich aktywności rozrzedzających mętną oczywistość. Każda bańka zawiera w sobie odrębny wszechświat przechowujący wspomnienia, nadzieje i obawy swoich stwórców, odkrywców i kolonizatorów – wszystkie zaś spaja w archipelag morze butwiejących, śliskich liści zalegających na ziemi bezdennymi stosami. Na prawo – głęboki lej po bombie rozwierający się jak studnia, w którą nie należy zaglądać; na lewo – wzniesienie, z którego szczytu zejść można do gęsto porosłej bluszczem doliny, będącej jakby maleńkim wycinkiem egzotycznych puszcz, przeszczepionym i cudem przyjętym przez obce ciało.
Minąwszy bezpiecznie wszystkie wyspy archipelagu, podleśni argonauci docierają nareszcie do szerokiej alei; to droga wiodąca prosto ku sanktuarium, które głęboko schowane w lesie wybrał sobie podleśny lud na scenę swoich obrzędów, uciech i ucieczek od jednostajności. Tam, pośród piętrzących się zwałów betonowych zgliszcz, w regularnych interwałach obrzędowych cykli świętowane są inicjacje, przejścia i wszelkie inne zachowania rytualne legitymizujące przynależność do wspólnoty.
Betonowe sanktuarium podleśnego klanu jest to miejsce położone od bloku najdalej – a paradoksalnie najbliżej drogi wyjazdowej z miasta. Wystarczy jeden krok, by las przestał być lasem; jeden krok, by jego tajemnica pierzchła przed rykiem spieszących ku innym światom samochodów. Teraz jednak procesja kieruje się ku uświęconemu tradycją miejscu, które przed wzrokiem profanów chroni rzadki wieniec drzew. Z pokrytej liśćmi drogi procesja wchodzi na pierwszą płytę betonu – zalegającą tu od mitycznego czasu stworzenia świata i stanowiącą fundament pod wierzenia współczesnych, spajającą zasłyszane historie, przesądy i trwogi w jedną synkretyczną wiarę, której wyznaniem jest dopełniać tych samych obrzędów i popełniać te same błędy – od zawsze i na zawsze.
Nie inaczej niż podziemne katedry praludzi, milczy też betonowe sanktuarium. Z martwych lic przeżartego drobnym mchem betonu wyzierają nieme rysunki i symbole – nasycone treścią czytelną dla kultury, która je stworzyła, obce zaś i groźne dla tych, którzy wtargnęli na uświęconą ziemię niepowołani. Z pokrytych zielenią płaszczyzn, z pokaleczonych nożami drzew wyzierają historie dawno wygasłych nienawiści i miłości, wiecznie powracających w tej samej postaci, pod innymi tylko imionami. Zanurzone po pas ziemi megality czekają cierpliwie, zawsze gotowe, by kolejną opowieść przyjąć z nieodmienną wyrozumiałością i zachować dopóty, dopóki następna struga farby nie zepchnie jej głębiej w pory betonu.
Procesja kroczy pośród menhirów i dolmenów, nieroztropnie stawiane stopy przetrącają szkło i plastik butelek; szeleszczą pod nogami puszki i jednorazówki – tyle tylko pozostaje z poprzedniego święta, przebrzmiałego, wygasłego, o treści niejasnej, niepojętej dla tych, którym nie dane było w nim współuczestniczyć. Zdawać się może, że one jedne tylko świadczyć mogą tu o czasie, dla którego zegarem są oznaczenia etykiet: najlepiej spożyć przed terminem... Świadkom tym nikt jednak prawa głosu nie przyznaje – nikną oni zakopywani coraz głębiej pod kurhanami opadłych liści rozdzielających kolejne, wynurzające się spośród nich, megality ozdabiane rysunkami.
Procesja zatrzymuje się, patrzy. Jej uczestnicy rozglądają się na boki szukając winnego: tego, który podniósł nieostrożnie rękę na bezwładne trwanie poza wymiernym, odmierzanym kartkami z kalendarza czasem. Dwie postaci stoją niezdarnie naprzeciwko siebie – dziecko sięga ku dorosłemu, jakby o coś prosząc. Lecz nawet nieostrożnie zapisana data, wydobyta z mętnej mgły okalającej kosmos podleśnego klanu, nie jest w stanie zaprzeczyć absolutnej tu, pod lasem, prawdzie, że było i będzie to tylko lustrzane odbicie od wiecznego teraz.